W. Krygowski, Sentymentalna podróż koleją żelazną

Lubię od czasu do czasu pojechać do Zakopanego pociągiem. Nie muszę dodawać, że wiele dałbym, by był to pociąg staroświecki, ze starymi wagonami i lokomotywą, która dymi i sapie, jakie bywały przed pierwszą wojną. Nudzi mi się po prostu jazda autobusem, jak w zamkniętej klatce z czterdziestoma obcymi ludźmi. Cóż, że pojadę dłużej, niż autobusem. Pojadę za to inaczej, bo to naprawdę jazda zupełnie inna. Brzmi to dziwnie, bo przecie kolej uchodzi za konserwatywną i przestarzałą instytucję. Właśnie dlatego lubię siąść przy oknie wagonu – pociąg do Zakopanego nigdy nie jest przepełniony – i śledzić kwadrans za kwadransem, godzina za godziną, co zmieniło się a co przetrwało w krajobrazie, na stacyjkach, we wsiach na szlaku, który pamiętam od wczesnego dzieciństwa. Pamiętam przecie z dziecięcych i chłopięcych lat habsburską cesarsko-królewską kolej żelazną ze śmiesznymi wagonami, z pierwszą wyściełaną czerwonym pluszem, drugą i trzecią klasą, z twardymi drewnianymi siedzeniami, z napisami, że nie wolno przewozić żrących i łatwo palnych materiałów, broni i czegoś tam jeszcze, z lokomotywami Floridsdorf i tendrem na węgiel podjeżdżającymi dla nabrania wody pod stacyjne pompy, z zasmolonymi maszynistami, z wagonem towarowym – nazywanym z niemiecka pakwagonem, z niezmienną ceremonią odprawy pociągu ze stacji, z konduktorami w uniformach przypominających c. i k. wojsko, a różniących się tylko kolorem materiału.

Pamiętam też polską kolej między wojnami, sprawną i wyjątkowo punktualną, już z wprowadzonymi wagonami pulmanowskimi i efektownymi lokomotywami z chrzanowskiego Fabloku, o wytwornej sylwetce, jeździłem też szybką lukstorpedą, która w dwie i pół godziny osiągała Zakopane, i pociągami w pierwszych latach po drugiej wojnie. Jeździło się w młodości pod Tatry dniem i nocą, najczęściej nocą, by wydłużyć pobyt w górach, i sypiało na sznurkowych siatkach nad ławkami do siedzenia. Siatki te i drewniane półki były mymi pierwszymi slipingami z pożywnymi i cudownymi snami. Jechaliśmy wtedy podnieceni i jakby naładowani elektrycznością. Radość, że wkrótce będzie się pod górami wypełniała wszystko, co się działo, czuło i myślało. Każda drobnostka nabierała niezwykłości. Już na stacji w Płaszowie, gdzie lokomotywę przerzucano na koniec pociągu, gdyż zmieniał się kierunek jazdy, rodził się dziwny zamęt w mojej głowie, zwłaszcza że temu manewrowi towarzyszyła uwaga ojca, że niestety widocznie wracamy do Krakowa. Nim pojąłem, że mnie nabierano, przeżywałem to głęboko, ale gdy jeszcze raz powtarzało się to w Suchej i Chabówce, zaczynałem rozumieć właściwą przyczynę tego zjawiska. Później samo wspomnienie lęku, że nie dojedziemy do gór, drażniło i denerwowało.

Pociąg ruszał z Płaszowa i łukiem skręcał na południe. Pierwszym zaskoczeniem było, że wszystko dotąd uciekało w tył z prawej strony a teraz z lewej, kolejna niespodzianka czekała za chwilę, pociąg nie ujechał jeszcze daleko, a już stanął. Pusto było na stacji w Bonarce, nikt tu nie wysiadał ani wsiadał, ale pociąg stawał. „Nie możemy jakoś wyjechać z tego Krakowa” – mówiła mama, a „ten Kraków” oznaczał coś okropnego: hałas, kurz, zmartwienia, tramwaje, automobile (nie mówiło się wtedy samochody), złe powietrze. Takie opinie wypowiadało się o mieście przed pierwszą wojną światową, w więc siedemdziesiąt lat temu. Cóż by powiedziano dzisiaj?

Pociąg opuszczał dużą stację o ciemnożółtym odcieniu i zaraz wpadał w zieleń. Cóż to była za zieleń! Bogata, świeża i soczysta. Drzewa rozwiewały włosy, które czesał wiatr już wiejski i polny. Pachniały nim drzewa, dziś uśmiercone i zamordowane przez biały nalot sodowych zakładów Solvayu, i szumiały zielenią, której dawno tu nie ma i chyba nigdy nie będzie. Żegnaliśmy okolice Krakowa jeszcze jednym spojrzeniem na kopiec Kościuszki i Bielany, lesistą Srebrną Górę z dwiema wieżami klasztoru Kamedułów, na czerwone dachy kobierzyńskigo szpitala. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, ile głęboko ludzkiego smutku kryje się pod tymi wesoło śmiejącymi się czerwienią dachami. Wtedy owe budynki, tonące w drzewach i ogrodach, były pogodnym, spokojnym i urodziwym miasteczkiem.

Pociąg stukotał wśród łąk i pól, mijał stada czerwonych i czarnych krów, podbiegające pod nasyp psy, dzieci pozdrawiające ręką ludzi w uchylonych oknach wagonów. Pęd pociągu wydawał mi się ogromny, sprawiał to podmuch z okna i umykające słupy telefoniczne. Przestawałem się nawet bawić skórzanym pasem, który zwisał spod okna a służył do jego podnoszenia i zamykania. Już dawno nie ma tego urządzenia i nie ma wagonów, jakie można zobaczyć na starych ilustracjach. Jeszcze w trzydziestych latach jechałem takim wagonem między Chabówką a Nowym Sączem a także w lokalnym pociągu gdzieś w Samborskiem:
– Zamknijcie okno, głowę chce urwać – mówiła mama – jeszcze mu węgiel wpadnie do oka.

Owo wpadanie węgla do oka było czymś nieodłącznym od podróży koleją żelazną. Ku memu zmartwieniu zamykano rzeczywiście okno, a tyle było ciekawego w Skawinie, do której właśnie dojeżdżaliśmy. Dziwny zapach zapowiadał fabrykę cykorii Francka, tuż przy torze, gdy z drugiej strony ciągnęły się pola za polami, aż po sąsiadujące z Tyńcem zalesione wzgórze Grodziska. Nie śniło się wtedy nikomu, że na tych polach kiedyś stanie huta aluminium.

Wjeżdżaliśmy między górki i pagórki. Pociąg przewijał się cierpliwie wśród zielonych załomów i przełomów, dudniły pod nim mostki, zatrzymywały go małe i większe stacyjki. Niby były podobne do siebie, a jakby je coś odróżniało. To studzienka, to rabaty, to akacja, to wygląd dyżurnego, który przyjmował i odprawiał pociąg. Pan w granatowym mundurze i czerwonym czaku, z chorągiewką w ręce, podchodził do zatrzymującego się pociągu, rozmawiał krótko z jego kierownikiem, po czym podnosił chorągiewkę, rozlegał się pobrzęk sygnału, gwizdek i trąbka konduktora. Widzę tę trąbkę zwisającą przez jego ramię, podnosi ją do ust i słyszę, do dziś słyszę jej ciemny, łagodny dźwięk. Potem gwizd lokomotywy i kilka przyspieszonych, jakby szarpanych oddechów ociekającej oliwą i parą maszyny.

– Patrzcie teraz – mówił ojciec – raz będzie z lewej, raz z prawej strony. – Mówił oczywiście o klasztorze kalwaryjskim, którego wieże kręciły się wraz z ruchem pociągu. A on, żelazny potwór, dyszał ciężko, nachylał się to w jedną, to w drugą stronę, sunął wolno i mozolnie, lecz wytrwale. Stękały szyny, kołysały się resory, coś trzeszczało w ścianach wagonu, lokomotywa przyspieszała wydech, prychała i sapała. Maszynista i palacz wychylali się przez drzwiczki lokomotywy (nie mówiło się wtedy „parowóz”), rozglądali się po okolicy, po wzgórzach i dolinkach, to ku stożkowatej Górze Lanckorońskiej, to ku Żarkowi, pewni swojej niezawodnej maszyny osiągali szczyt wzniesienia i cichutką jak mysz na pudle stacyjkę w Stroniach. Było tu zawsze cicho, ale najciszej, gdy skądś dolatywał ciepły zapach kwitnących lip. Właśnie taki czerwcowy dzień zapamiętałem, kiedy do stojącego pociągu podpłynęły równocześnie wonie lipowego kwiatu, rozgrzanego w słońcu żelaziwa i zapachu lokomotywy. Na tej cichej stacyjce była chwila odpoczynku dla zmęczonego pociągu. Czekało się tu na pociąg z przeciwnej strony, ale trwało to niedługo, bo mądrzy ludzie, układający rozkłady jazdy, obliczyli dokładnie, że tu będą się mijały pociągi z wyważoną sumiennie punktualnością.

Coś tu – pamiętam – opowiadał ojciec o konfederatach barskich, że bili się pod Lanckoroną i na polach za Harbutowicami, że wielu ich w okolicy poległo. Niby słuchałem, ale mnie wtedy ciekawiły nie bitwy, lecz pociągi. Któż z nas, dzieci, nie żył wtedy pociągami i przeogromnym państwem kolejarskim, dzięki któremu przed pierwszą wojną było się o siódmej rano w Krakowie a o wpół do dwunastej pod Tatrami. Nie wszyscy mieli wtedy zegarki, ale na punktualność pociągów można było liczyć. Ciekawe, że w czasach, gdy życie nie spieszyło się, ludzie i cały mechanizm świata był dokładny i niezawodny, mimo że nie znano radia, telewizji i komunikacji samolotowej. Dziś wynalezione przez człowieka aparaty są o wiele precyzyjniejsze, ludzie sami mniej sumienni.

Wkrótce czekała nas duża atrakcja – Sucha. Zaledwie pociąg zatrzymał się, już biegli wzdłuż wagonów chłopcy i dziewczęta i słyszało się tylko ich wołanie: „świeża woda, świeża!” i „poziomki, poziomki!” W chwilę później zjawiali się chłopcy stacyjnej restauracji, niosący przed sobą zawieszone na szyi tace, a na nich bułki z szynką lub krajaną kiełbasą, parówki i musztardę a nadto przeróżne słodycze. Pokrzykiwali po obu stronach pociągu „kanapki, pomarańcze, czekolada, ciastka!”, a ich wołanie miało coś uwodzącego, bo nawet ci, co wieźli ze sobą zapasy na drogę, uczuwali nagle chętkę. Inni wreszcie roznosili herbatę a jeszcze inni lemoniadę i piwo w kuflach. Było to oczywiście piwo z arcyksiążęcego browaru w Żywcu. Nigdy nie roznoszono czarnej kawy. Jej picie – i to w dużych szklankach – rozpowszechniło się dopiero w kilka lat po drugiej wojnie.

Lokomotywa znowu wędrowała na koniec pociągu i postój trwał tyle, ile wystarczyło, by zjeść bez pośpiechu obiad. Restauracja kolejowa w Suchej miała dobrą markę. Mówiło się, że słynęła z doskonałej sztuki mięsa, ale i inne dania cieszyły się popularnością. Nie mogło się zdarzyć, by kuchnia spóźniła się z przygotowaniem posiłków, tak jak nie zdarzało się, by pociąg spóźnił się. Z tego powodu dania trzymano na blasze – wszystko było zawsze świeże. Cóż za czasy niepojęte dla dzisiejszego pokolenia! Wszystko szło jak w zegarku, pasażerowie zadowoleni z obiadu wracali do wagonów, pilnie bacząc, by wsiąść do właściwego pociągu, gdyż na stacji stał również pociąg do Żywca a czasem także do Krakowa. Opowiadano, że taka pomyłka zdarzyła się raz wiceprezydentowi miasta Krakowa, Janowi Kantemu Federowiczowi, który zorientował się w pomyłce dopiero, gdy pociąg dojeżdżał do Kalwarii.

Sucha uchodziła dawniej za kolejarskie miasteczko. Było tu rzeczywiście wielkie skupisko pracowników kolejowych, których dzieci również później nieraz pracowały na kolei. Przypominam sobie, z jaką czułością i dumą mówił o rodzinnym mieście Walery Goethel, urodzony tutaj w kolejarskiej rodzinie. Ileż podobnych rodzin z Suchej, Wadowic, Bochni, Krzeszowic i innych miast i miasteczek z okolic Krakowa dostarczyło krajowi wybitnych, znakomitych postaci.

– Teraz zaczną się góry – powiedział ojciec i rzeczywiście pociąg płynął wśród lesistych wzgórz, za którymi w prześwitach dolinek ukazywały się dalsze błękitniejące góry. Jako dziecko za nic je miałem. Góry to były skały, to były Tatry, wszystko inne uważałem za coś gorszego.

W Chabówce nigdy nie wysiadaliśmy z pociągu, choć czas był po temu, bo zmieniał się kierunek jazdy i lokomotywa powtórnie wędrowała na koniec pociągu. Kto wysiadał w Suchej, tego nie ciągnęło już do jedzenia i picia. Znowu biegali chłopcy z wodą i do okien podbiegały góraleczki z kubkami jagód, ale nie tak liczne, jak w Suchej. Wszyscy zresztą myśleli niecierpliwie o tym, że zaczyna się końcowa część podróży. Wagony opuszczały w Chabówce matki z dziećmi zdążające do Rabki i przesiadały się do innego pociągu.

Gdzieś za Sieniawą czy Rabą Wyżnią pociąg zwalniał, znów dostawał zadyszki i chwilami sunął tak powoli, że na drodze w dole zdawały się jechać równo z nim wozy drabiniaste. Z prawej strony ciągnęły się na horyzoncie długą linią ciemne lasy żeleźnickie. Wysoko w tych lasach kryło się jedyne dla kolei przejście na drugą stronę grzbietu, ale trzeba się było do niego wspinać mozolnie. Lokomotywa dyszała, prychała ciężko, a bury dym węglowy osiadał w dolinie. Przepadałem za jego zapachem kojarząc go sobie z dalekimi podróżami. Na zakrętach widać było lokomotywę z kominem, na którego szczycie rozrastało się duże, do głowy grzyba podobne zakończenie. Takie lokomotywy kursowały tylko na górskich odcinkach, gdzie nawet czasem doczepiano drugą, by pokonać duże wzniesienia. Dym bił kłębami z komina, aż pod samą przełęczą ciężkie dyszenie pociągu ucichało. Oznaczało to, że pociąg osiągnął w wielkim wkopie lesisty grzbiet. Dziś tutaj przycupnęła z prawej strony stacyjka Pyzówka, dawniej jej nie było. Pociąg przewalał się powoli, lecz już szybciej i bez zmęczenia. Wszyscy przybiegali teraz do okien. Gdzie było zamknięte – już otwierano. Znikał dym z lokomotywy i wdychiwało się chłodne, czyste, kryształowe powietrze, już nie łąkowe, polne czy leśne lecz halne, tatrzańskie. Pachniało śniegiem, ostrością, mlekiem. Tu była granica świata. Kończyły się lasy i otwierało się niewiarygodnie rozległe niebo, pod którym jakby znikała ziemia. Daleko, odrobinę ciemniejsze, niż niebo, pokazywały się stalowoniebieskie Tatry. Leciały gdzieś w prawo, coraz dalsze, coraz mniej wyraźne, narysowane delikatnie, jakby utrwalił się na niebie i zamienił w dali w skały skamieniały dym. Na tę chwilę wszyscy czekali.

Pociąg leciał teraz w dół, w łąki z krzyczącymi żółtymi kępami kaczeńców, w pastwiska ubarwione krowami, w zielone równiny przecięte Dunajcem. Koła stukotały szybko, zadygotał pod pociągiem most, zachrzęściła jego stalowa konstrukcja. Jeszcze przed nim zapamiętałem na którymś słupie przy torze stojącego w gnieździe bociana. zapamiętałem go chyba z pierwszej jazdy koleją do Zakopanego i tak już zostało. Powtarzało się to gniazdo przed wakacjami, aż któregoś roku znikło. Nie ma naszego bociana – mówiło się. Bardzo ucieszyłem się, gdy znowu zobaczyłem sympatyczne ptaszysko na tym słupie. Muszę zaznaczyć, ze gdy patrzę na coś, wszystko jedno, czy to człowiek, czy zwierzę, słonecznik czy wieża kościelna, widzę zawsze więcej, niż to, na co patrzę. Zatarte stare litery na murze przemalowanej kamienicy przebijają przez położoną farbę, gdy się nieco odleży, i wtedy odżywa dawna treść. Może to być reklama lub napis na szyldzie, który przypomina, co działo się tu niegdyś. Nie wszystko widać, gdy się patrzy nieczułymi oczami, wrażliwe widzą na wskroś. Toteż gdy ponownie zobaczyłem między Laskiem a Przełęczą Sieniawską świeżo uwite gniazdo, odżyło na nowo dzieciństwo.

Lubię więc od czasu do czasu porzucić jazdę autobusem pod Tatry i pojechać pociągiem. Nic mi nie spowszedniała ta przestarzała droga przez trzy pory mojego życia, które zbiegają się z trzema epokami historii. Cesarze i monarchia przypadają na dzieciństwo; na wczesną młodość i wiek dojrzały – odzyskana Polska, aż do dnia dzisiejszego, gdy piszę te słowa i dojeżdżam do końcowej stacji, jeszcze raz w Zakopanem.

Ciężko pod górę od Ustupu, pociąg dyszy, serce bije mu szybciej. Czeka na nas Stanisław Gąsienica Krawiec z Gładkiego z furką zaprzężoną w karego. Koło wozu kręci się jego sąsiad Ciaptak, a obu im trochę kręci się w głowie, bo wstąpili do karczmy Dziadulskiej na Chramcówkach. Obaj obejmują ojca i zaraz biorą się do ładowania rzeczy na furkę. Sami pojedziemy dorożką. Już jedziemy, gdy mama rozpaczliwie wykrzykuje: A gdzie koszyk z jarzynami? Okazuje się, że jest i niczego nie brakuje, co woziło się w 1912 roku do Zakopanego, a woziło się całe gospodarstwo potrzebne na Gładkiem.

A mnie rozsadzała radość, że zaczynają się wakacje w górach, ale ta radość była zmącona krztynką smutku, że skoro się zaczęły, to już o jeden dzień krótsze. Radość jednak okazała się silniejsza, niż upływanie czasu. Radości w tym wieku nie trzeba się uczyć a smutek i tak sam przyjdzie.

Władysław Krygowski, Wspinaczka po tęczy. Wydawnictwo Literackie 1986, s. 9 – 16.

Jedna odpowiedź to “W. Krygowski, Sentymentalna podróż koleją żelazną”

  1. Wsiąść do pociągu niebylejakiego | przelotnie-pobieżnie-przejściowo Says:

    […] Władysław Krygowski, Sentymentalna podróż koleją żelazną. Całość. […]

Dodaj komentarz