Pan Profesor

1988. Upalny lipcowy dzionek. Przez środkową Italię przemieszcza się autokar pełen chórzystów z dalekiego kraju. Jako, iż pora jest przedpołudniowa, pogoda włoska a program dnia i nocy bogaty – młodzież studencka i starsza przysypia-odsypia w pozach malowniczo-zmęczonych… no, może jeden twardszy osobnik pisze dziennik pokładowy albo studiuje rozmówki polsko-włoskie, no może prezes studiuje mapy, kątem oka pozierając, czy i kierowca nie przysypia…
Szur-szur-szur – chrobot niefinezyjnego nagłośnienia wybudza co czujniejszych… Kochani, mijamy właśnie wygasły wulkan Monte Amiata, wysokość… budowa tufo-lawowa, ma 300,000 lat, geologiczne niemowlę można rzec!… — do mikrofonu dorwał się Profesor Narębski, jedyny w tym gronie, którego się nie „tyka” (z wieku mu i urzędu ten zaszczyt należy) – najstarszy metryką, jeśli nie liczyć Księdza T., ale zdecydowanie najmłodszy duchem.

Zwłaszcza nie-do-zdarcia ówczesny wiceprezes Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Włoskiej jest w Italii. Chciałby tu tyle pokazać swoim przyjaciołom (już samo itinerarium ponadtrzytygodniowego tournee to pasmo PanaProfesorowych pomysłów i kontaktów!)… Punktuje wszelkie mijane ciekawostki, mobilizuje do zobaczenia ile się tylko da (1988! – paszporty, wizy…), zapowiada koncerty po włosku (Signore e Signori, carrissimi amici Italiani!…), bryluje na pokoncertowych bankietach dziennych (ach ten festyn partii komunistycznej w Tolentino!) i nocnych (czytaj – późno-nocnych…)
Powraca do przeszłości, co i rusz wskakując w mundur 2. Korpusu, zwłaszcza w kluczowych miejscach szlaku bojowego… Choć mnie samą bardziej od Ankony, Loreto, Bolonii uderzą nazwy niepozornych potoczków, przepraw ledwie dostrzegalnych pod okołoautostradową betonozą, o które to strugi toczono wówczas zaciekłe boje… Wzruszenie ściska gardło, że mam okazję zobaczyć to wszystko z takim cicerone. Włącznie z faktem przejścia – po zwiedzeniu pra-opactwa Monte Cassino – na sam teren bitwy o masyw… Na sam teren!
Wreszcie człowiek troszkę sobie wyobraża, co miał na myśli nabożnie wcześniej przeczytany Wańkowicz (na Monte Cassino dane mi było się zjawić już cztery lata przed chóralnym tournee), wreszcie człowiek jakoś tam widzi, co się kryło pod niektórymi napomknieniami „naszego harcerskiego” księdza Adama Studzińskiego…

Profesor jest najnaturalniej u siebie także w Wilnie. Z chórem – wiosną 1994. Znów niespożyta energia przewodnicka, znów szczegóły i smaczki absolutnie niedostępne nawet doskonale oczytanym i przygotowanym zwiedzającym. Wszystko punktowane humorem kresowym. Plus aspekty osobiste: Babcia na Rossie w głównej alejce nieopodal Lelewela… Ojciec… – miłośnicy Wilna wiedzą doskonale. Także o innych rodzinnych koligacjach, ciężar których nasz Tenor (nazywałam Go sobie od początku znajomości Arką Przymierza między dawnemi a nowemi laty) niesie przez życie twórczo, z dumą i uśmiechem…

Ten uśmiech niezapomniany… życzliwość… bystre natychmiastowe kojarzenie, jak można pomóc, podzielić się z młodszymi niesłychanym europejskim obyciem: Gdy będzie Basia w Muzeum Sikorskiego, proszę koniecznie zwrócić uwagę na drugą gablotę po prawej… i do Muzeum Ziemi bardzo warto… a u tej pani wspomnieć moje nazwisko… – Mieszkając długo nieopodal i zaglądając regularnie zarówno na 20 Princes Gate, jak i do wszystkich przybytków kensingtońskiego Muzeumlandu, z czasem to ja „meldowałam”, co u nich, co się zmieniło, jakie fajne mają pomysły wystawiennicze…

Anglofoni mówią czasem o osobowościach larger than life. Lecz nie każda taka jest przy okazji chodzącą Pogodą Ducha. Uosobieniem (pojemnego) określenia Człowiek Pozytywny, Na Tak. Czynny, sprawczy a nie czekający. Bawiący-zajmujący (nie tylko na imieninach czy kolędowaniach u Dyrygencji Basi, ale także kulturą jako taką, dogłębnością i szczegółowością fachowej wiedzy…) a nie czekający na bycie zabawionym.

I ta kindersztuba, takt… Jeszcze nie zdążysz napisać imieninowych życzeń do wszystkich znajomych Jerzych i Wojciechów, a już spada podziękowanie od Pana Profesora …i proszę pozdrowić brata-imiennika (który nie udziela się w SCC już od dobrych paru lat, ale… Profesor Narębski pamięta). Przy takich reakcjach daty 14. i 23. kwietnia to czysta przyjemność! A jeszcze świąteczne podsyłania reprodukcji grafik Siostry (imienniczki, zaznacza Profesor).
Nb wieść gminna niosła, iż Panu Profesorowi na jakimś etapie znudziło się proszenie młodszych współpracowników o pomoc komputerowo-mejlowo-internetowo-graficzną… i postanowił się „jednak” tego nauczyć. Z doskonałym skutkiem, co widać było choćby podczas prezentacji „Od Buzułuku do Bolonii” – z wiekiem Profesorowi zaczęło wyraźnie przybywać obowiązków wspomnieniowo-kombatanckich, a nam (z imiennikiem;-/) także medialnych wzruszeń o niespodziewanym natężeniu, jak choćby podczas pamiętnego Monte Cassino 2014.

Gdy dowiedziałam się, że życie Pana Profesora dobiegło kresu, napisałam oczywiście do Wojtka… wyobraź sobie, że myślałem o Nim 2 dni temu, wracaliśmy z Włoch…

Komentarze 4 to “Pan Profesor

  1. Grażyna Narębskamiler Says:

    Bardzo się wzruszyłam, to cały Tata, Jego wiedza czasem mnie szokowała.

  2. basia Says:

    Witam Panią serdecznie, Pani Grażyno! 🙂

    Mnie też szokowały rozległe kompetencje Pana Profesora. Jeszcze bardziej – energia.

    Niesamowite było znać Kogoś Takiego…

  3. Anonimowa Celebrytka Says:

    Bardzo dziękuję.

    Pana Narębskiego znałam tylko z mediów i z jednego spotkania w licznym gronie. Nawet w takiej formie – można się było łatwo zorientować, że ma się do czynienia z Osobowością przez wielkie „O”.

  4. basia Says:

    Tak. To była zdecydowanie Osobowość przez wielkie „O”…

Dodaj komentarz