W. Krygowski, Przyjaciel z Liptowskich Murów
Zaraz po maturze, a było to w 1924 roku, wyruszyłem uszczęśliwiony na Halę Gąsienicową. Budowało się tu nowe schronisko, toteż spałem w starym u Bustryckiego. Co świt ruszyłem dalej, na Świnicę, lecz nie ona była mi celem. Chciałem przejść granią Walentkowej do Gładkiej Przełęczy, a jak czas pozwoli, dotrzeć do Wrót Chałubińskiego. Samemu idzie się szybko, a trudności spodziewałem się tylko na grani Walentkowej. Reszta była wędrówką łatwą, po skale i upłazach, przy czym wiele wzniesień można było obchodzić po polskiej i liptowskiej stronie. Tym swobodniej rozkoszowałem się widokiem. Góry płynęły w pogodzie. Krywań, w miarę jak szedłem, zaczynał chować się za długą granią Hrubego, a ta żeglowała powoli ku Furkotowi w cichej czerwcowej omży.
Zostawiłem za sobą w prawo zieleniejące gniazdo Wielkiej Kopy Koprowej, a w lewo odbijające błyski słońca pięciostawiańskie zwierciadła. Wielkim zakolem spływała w dół Dolina Wierchcicha ku płynącej szeroko Cichej. Na zachodzie wierchy za wierchami, na wschodzie rozpryśnięte w słońcu zarysy strzelistych szczytów, a pode mną czekała łagodna kołyska Gładkiej Przełęczy. Kusiło mnie położyć się w niej i pozwolić wiatrowi kołysać ze mną, jak to czynił z kuklikami górskimi, kozłowcami i dzwonkami alpejskimi. Kołysały się chmury, granie, kwiaty i szczęśliwe marzenia osiemnastolatka. Nie zdjąłem jednak plecaka z ramion i szedłem, szedłem ku Liptowskim Murom. Jeszcze nie myślałem, dokąd zejdę, w lewo czy w prawo, czy ku Morskiemu Oku, czy ku Piarżystej. Tak lekko było niczego jeszcze nie rozstrzygać, niczego z góry nie układać. Gdy patrzyłem na Ciemnosmreczyńskie Stawy, ciemne, z łuskami sunącego po nich powiewu – tam chciałem schodzić. Gdy Wielki Staw pięciostawiański oślepił mnie roztopionym słońcem tam pragnąłem być. Od opuszczenia schroniska upływała już któraś tam godzina, ale czas się nie liczył. Liczyło się czerwcowe słońce, liptowski wiatr, kołyszące się doliny i to, że już rano o wpół do ósmej nie pójdę przez Łobzowską i Batorego do gimnazjum, lecz przez Planty na Uniwerek. Ale i maturzyści jeść muszą gdy im głód dokucza. Niewiele miałem w plecaku i niewiele w kieszeni. Po maturze dostałem od ojca szwajcarski zegarek, kupiony u Cyankiewicza, nowe ubranie od Kleina i skromnie wyliczoną sumę na wycieczkę. To były pierwsze złote, wprowadzone w miejsce nic nie wartych marek polskich. Nie wiedziałem nawet, ile można było za nie kupić. Pamiętam tylko, że ojciec trząsł się nad nimi, bo wciąż przeliczał na tysiące i tysiące bezwartościowych marek.
Wreszcie przysiadłem na jakimś szczyciku. usadowiłem się w trawiastym dołku między kamieniami, wyciągnąłem z plecaka chleb, ser, jajka na twardo i garnuszek ze stopioną słoniną i skwarkami. Był to smakołyk nie lada w tym czasie i właśnie ukradkiem podrzuciła mi go matka. Jadłem popijałem wodą z manierki – jeszcze ją wtedy nosiłem, później już nie – rozglądałem się i znów jadłem. Dopiero wtedy odczułem, jak byłem głodny. Po obiedzie – dochodziła dwunasta – zacząłem zgarniać swój dobytek. Właśnie wtedy zobaczyłem w szczelinie między głazami coś podłużnego. Nie byłbym tego zauważył, gdyby nie przypadkowy błysk odbitego światła. Z kępy traw rosnącej w szczelinie błysnął nóż. Był to nóż składany, o jednym ostrzu, które zamyka się tylko za naciśnięciem zgrubienia na grzbiecie. Prócz ostrza miał przyrząd do otwierania konserw, ostry trójkątny szpikulec i rodzaj szydła. Na grzbiecie widniał firmowy napis Mercator i litery DRGM. Nic poza tym szczególnego, tylko ostrze wykonane z nierdzewnej stali. kroję tym ostrzem dosłownie sześćdziesiąt lat i będzie mi jeszcze długo służyło. Jeśli nie mnie, to komuś innemu. Nóż wędruje ze mną od tego czasu i niepostrzeżenie staje się czymś więcej, niż nożem. Używam go tylko w górach i nie wyobrażam sobie, bym mógł bez niego wyruszyć na wycieczkę. Ma swoje ustalone miejsce w plecaku i nigdy go nie opuszcza.
Zaledwie zdążyłem go podnieść i przyjrzeć mu się, zdarzyło się coś, czego do dnia dzisiejszego nie umiem sobie wytłumaczyć. Usłyszałem świst strzału – wydawało mi się, gdzież niedaleko – i wkrótce pogłos odbity o skały, lecz nie zdawałem sobie sprawy, z której strony. Było to tak niespodziewane, że przykucnąłem jeszcze głębiej i przylgnąłem do głazu. Po pierwszym wrażeniu przyszła refleksja. Skądże strzał tutaj, wysoko w skale, i dlaczego, do licha!Później przyszła mi do głowy myśl, że to po prostu zaświstał nagle świstak, ale szybko ją odrzuciłem, bo i echo temu przeczyło, i sam świst był inny. Poczułem się nieswojo i niepewnie. Przylepiłem się jeszcze bardziej do skały i znieruchomiałem. Co robić? Zacząłem rozważać. Może to strażnik graniczny. Byłem przecież na granicy. Ale w tym zasie nie chodziło ich wielu w ogóle, cóż dopiero tutaj na grani nikt nigdy ich nie widział. Może zatem kłusownik? Ale kłusownicy nie strzelają do ludzi tylko do zwierzyny, a poza tym nie lubią zdradzać swej obecności; przycupną i czekają. A może kłusownik wziął mnie za kozicę? Cóż to byłby za kłusownik, który nie odróżnia kozła od człowieka? A może właśnie dzięki tej ułomności mnie nie trafił? Przyszło mi też do głowy, że może ów tajemniczy ktoś zostawił przez zapomnienie nóż i strzelił, by mnie spłoszyć i w ten sposób odzyskać zgubę. Znaczyło to, że zamierza wrócić się po niego. Dobrze, ale co robić dalej? Bałem się, że gdy wstanę, mój niewidzialny prześladowca złoży się ponownie i strzeli, tym razem celnie. Przecie nie można siedzieć pod skałą w nieskończoność i czekać nie wiadomo na co. Urocze, szczęśliwe miejsce na rozległym przeciągu widoków stało się nagle groźne i ponure. Czy może być coś gorszego, niż niepewność? Bo dokąd iść, skoro nie wie się, skąd padł strzał. Tak czuwałem przy skale, kręcąc głową w lewo i w prawo, lecz nic nie widziałem. Zacząłem wątpić w całe to zajście i po raz pierwszy ze zwątpienia wykiełkowała decyzja. Zejdę do Pięciu Stawów to jest w lewo, bo jednak najbezpieczniej we własnym kraju. Nie podnosząc się z miejsca, zawiązałem plecak, a do jego lewej bocznej kieszeni wrzuciłem znaleziony nóż. Miejsca swego nie zmienił od tego czasu, chociaż zmieniałem później plecaki. Ile razy biorę go do ręki, nie przypominają mi się przeróżne chwile z tysiąca i jednej wycieczek, lecz właśnie Liptowskie Mury z 1924 roku. Nigdy chyba nie dowiem się, kim był ów nieszczęsny strzelec i dlaczego strzelał w moim kierunku. Nigdy też nie dowiem się, czy znaleziony na Liptowskich Murach nóż ma jakiś z tym związek.
Stałem się więc właścicielem porzuconego noża, ale nie tylko właścicielem. Między mną a nim wytworzył się szczególny stosunek, w którym do pewnego stopnia stałem się niewolnikiem znaleziska. Z biegiem lat zaczął kiełkować we mnie przesąd, że jeśli go nie wezmę ze sobą – a było to właściwie niemożliwe – to wyprawa się nie uda. brałem go więc zawsze. Ale ów szczególny stosunek nigdy nie przerodził się w ciepłą przyjaźń, jaka często łączy człowieka z martwymi rzeczami. Zawsze bił od niego chłód znakomitej stali, która wywoływała nieraz podziw u Stanisława Gąsienicy, gdy mi go ostrzył.
– Brusi się jak miód, a nic go nie ubywo – powiedział pewnego lata. – Takich tera nie robiom, może być za brzitwe.
Stanisław znał jego historię i był zdania, że nóż zapewne zgubił kłusownik.
– Taki kozik to kamrat – mówił dalej – ale nie zwyczajny. Nie taki, wiycie, co nadskakuje, byle cym słuzi. Dopiro gdy bida do garła.
Zapamiętałem to sobie na resztę życia, bo gdy mi to mówił, już miałem na plecach sporo lat. Są rzeczywiście ludzie z pozoru chłodni, może nawet zimni i uczuć nie rozmieniają na drobne. Mówi się o nich nieraz, że zamknięci. Nie pomogą człowiekowi w drobiazgach, ale gdy naprawdę spotka cię nieszczęście i potrzebna ci pomoc w niebezpieczeństwie, uczynią wszystko, by cię ratować.
Taki jest właśnie mój chłodny, stalowy nóż. Nie wyciągałem go nigdy przeciwko nikomu, ale – wiem to na pewno – gotów był bronić mnie zawsze i wszędzie. Nóż znaleziony na Liptowskich Murach, bardzo dawno, więcej, niż pół wieku temu, nie wiadomo, przez kogo zgubiony – dezertera, kłusownika czy turystę. Chłodny, niezawodny przyjaciel.
Władysław Krygowski, Wspinaczka po tęczy. Wydawnictwo Literackie 1986, s. 45 – 49.
4 sierpnia 2013 o 3:33 pm
[…] Jak wędrowiec wszedł w posiadanie tego zwykłego-niezwykłego przedmiotu i jaki mrożący krew w żyłach incydent towarzyszył “podjęciu znaleziska” przez maturzystę 1924 – dowiedzą się państwo na osobnej stronie – Przyjaciel z Liptowskich Murów. […]
19 czerwca 2014 o 1:28 pm
Niezupełnie ten, ale…
19 czerwca 2014 o 1:33 pm
Tak czy owak… 😉